w trampkach po złotym trójkącie

Szybki skok z Pekinu do Kunmingu, noc w sypialnym autobusie, i po trzech dniach wylądowaliśmy na nieruchawym przejściu granicznym w chińskim Mohan.  Po drugiej stronie Laos przywitał nas słońcem, palmami i bambusowymi chatkami, które są dominującym elementem krajobrazu północnej części tego kraju. Już na granicy, czekając aż urzędnik wypisze dla nas wizy, zapoznaliśmy się z plakatem informującym o laotańskiej etykiecie i od początku staraliśmy się jej przestrzegać. Nocując więc w małym hoteliku w Namo – pierwszej większej wiosce na naszym szlaku – jak nakazuje zwyczaj, zostawiliśmy przed drzwiami do pokoju obuwie. Obok sandałów Oli stały moje, uzbrojone w Vibramy i Gore-texy, trekingowe buty, które wziąłem z myślą o planowanych wędrówkach w śniegach i mrozach zachodniego Sichuanu. Kiedy rano wyszedłem z pokoju sandały nadal stały na swoim miejscu, ale po moich butach nie było śladu. Jednak — jak mawiał Barejowy Balcerek z warszawskiej Pragi — „uczciwych jest teraz wielu” i złodziej nie był zupełnie bez serca, bo zostawił w zamian swoje czarne lakierki. Niestety nie skorzystałem i w dalszą wędrówkę ruszyłem w zakupionych na pobliskim targu chińskich trampkach koloru niebieskiego.

Generalnie większe miejscowości w Laosie są przygotowane na obsługę zagranicznego turysty, czasem aż zbyt dobrze. Odnosi się wrażenie, że wiele miejsc żyje podwójnym życiem: z jednej strony cała turystyczna infrastruktura — od miejsc do spania, jedzenia i picia aż po specjalne dalekobieżne autobusy — a z drugiej miejscowa ludność, która żyje jakby obok i przychodzi do turystycznej strefy tylko do pracy.  W kolonialnym Luang Prabang ta druga twarz miasta, tutaj zresztą z niezbyt nachalnym turystycznym makijażem, ginie wśród bieli buddyjskich watów i oranżu mnisich szat. Nieraz natomiast, tak jak w Vang Vieng, przybiera karykaturalną formę: położone w bajecznej okolicy miejsce stało się obowiązkowym punktem na mapie wielu turystów, którzy doskonale odnajdują się w klimacie Khao San Road z Bangkoku.  Ulice Vang Vieng pełne są więc młodzieńców i panien wędrujących od baru do baru z wiaderkami (!) pełnymi procentowych trunków.  Zawsze jednak można wypożyczyć rower i uciec od zgiełku w ciszę okolicy. Ceglastoczerwone nitki szutrowych dróg wiją się wśród ryżowych pól, dżunglastych lasów i bambusowych wiosek, które wieczorem rozświetla żar tlących się ognisk.

Z części Laosu, którą udało się nam zobaczyć, mnie najbardziej spodobał się jego północno-zachodni skrawek: wciśnięta pomiędzy Chiny na północy a Birmę na zachodzie prowincja Luang Namtha. Jak niemal każde azjatyckie pogranicze, nieco rozmyte etnicznie, dlatego na miejscowych targach można porozumieć się zarówno po laotańsku jak i po chińsku. Leżące tuż przy chińskiej granicy Muang Sing, słynęło niegdyś z produkcji i hurtowej sprzedaży opium. Stąd, z serca Złotego Trójkąta, narkotyki wyruszały na przemytnicze szlaki.  Dziś, przynajmniej dla oka przeciętnego wędrowcy, Muang Sing to niewielka miejsowość z żwawym targiem, świątynią i paroma kolonialnymi budynkami. Tradycje Złotego Trójkąta podtrzymują jedynie ubrane w lokalne stroje babuszki, oficjalnie trudniące się sprzedażą własnoręcznie wyprodukowanych bransoletek, chust i innego rękodzieła, które jednak na widok zbliżającego się obcokrajowca wyciągają zza kolorowej pazuchy woreczek i ukradkiem prezentują jego trawiastą zawartość.

Dodaj komentarz